Dlaczego ja?
Czasem zastanawiam się jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie zrealizował się scenariusz napisany dla mnie przez los. Byłam młodą dziewczyną, właśnie skończyłam studia, podjęłam swoją pierwszą pracę i wprowadziłam się z mężem i małą córeczką do nowego mieszkania. 22 lata temu to był niezły start w dorosłe życie. Wydawało się, że świat należy do mnie. Jak wielu młodych ludzi rozpoczęłam mozolną wspinaczkę po drabinie zawodowej kariery.
Któregoś dnia,
gdy moja córka zachorowała, odwiedziłam pobliską przychodnię dla dzieci.
Szczególną uwagę zwróciłam na wiszący na ścianie plakat, na którym widniało
hasło – brzmiało mniej więcej tak: „Pamiętaj – bądź zawsze przygotowany na
nieszczęście, chorobę”. Wydawało mi się wówczas, że te słowa mnie nie dotyczą.
Nawet mnie zirytowały. Jaka choroba? W moim życiu nic złego nie może się
zdarzyć. Przecież dopiero zaczynam dorosłe życie, jestem młoda, wykształcona,
życie otwiera przede mną swoje drzwi!
Los jednak postanowił radykalnie zmienić
moje plany i stosunek do życia. W wieku 27 lat lekarze zdiagnozowali u mnie
poważną chorobę – toczeń układowy. Moja ciekawość i dociekliwość, poszukiwanie
informacji w dostępnych źródłach literatury medycznej – co to za choroba –
nakreśliły straszny i mało optymistyczny jej obraz. Obraz choroby, z którą
przyszło mi się zmierzyć w dalszym życiu.
Początek, to okres strasznego
załamania. I ciągle zadawane pytanie DLACZEGO JA, dlaczego to właśnie mnie
przydarzyła się ta straszna choroba. Przecież mam małe dziecko, które muszę
wychować, mam plany na przyszłość, muszę żyć. Wpadłam w panikę, tym bardziej,
że poznałam w szpitalu dziewczynę z tą samą diagnozą – Beatę, która wkrótce
zmarła. Wprowadzała mnie w tajniki naszej choroby ze spokojem i raczej
zrezygnowanym głosem informowała, co mnie jeszcze czeka. Traktowałam ją jak
młodszą siostrę – miała zaledwie 19 lat.
Szczęśliwie po pierwszym ataku
choroby, w niezłej kondycji wyszłam ze szpitala i wró- ciłam do swojej rodziny.
Zbliżały się wakacje, moja córka Ola miała rozpocząć naukę w pierwszej klasie.
Beata została w szpitalu, jej nerki przestały już pracować – dializowała się.
Ponieważ mieszkam niedaleko szpitala często ją odwiedzałam. Praktycznie do
wyjazdu na wakacje byłam u niej codziennie. Wiadomość o śmierci Beaty była
mocnym przeżyciem. W mojej głowie ciągle kołatała myśl, że teraz kolej na mnie,
że będę musiała zostawić córeczkę, rodzinę i słodkie, ukochane przeze mnie
życie. Zadręczanie się koszmarnymi scenariuszami spowodowało, że po pół roku
ponownie wylądowałam w szpitalu. Lekarze powoli, mozolnie przywracali mnie do
życia i wówczas nastąpiła zmiana w moim myśleniu. Przede wszystkim miałam
ogromną motywację i chęć życia dla córki, rodziny, a przede wszystkim dla
siebie. Już nie zadawałam sobie pytań dlaczego ja? Ale stwierdzałam, że może
właśnie to ja mam siłę, żeby zmierzyć się z tą chorobą.
![]() |
Tatry lato 2006 - mój kolejny "Everest" zdobyty |
Cały czas pracowałam zawodowo, wychowywałam córkę, zimą jeździłam na nartach, a
latem żeglowałam po ukochanych Mazurach. Byłam przekonana, że moje nerki będą
pracowały dla mnie i nie zawiodą. Jednak stało się inaczej. Po prawie
dziewięciu latach choroba zaatakowała ze zdwojoną siłą. Zastraszająco szybko
moje nerki przestały pracować. Konieczne stały się dializy. Najpierw dializa
otrzewnowa, a po serii powikłań – hemodializa.
Jednocześnie po 15 latach
rozpadło się moje małżeństwo. Mój mąż był ze mną tylko na dobre, na złe już
nie…
Ola była już licealistką, ja wcześniej bardzo aktywna zawodowo nie
wyobrażałam sobie życia bez pracy. W trakcie długiego zwolnienia lekarskiego
powoli układałam misterny plan powrotu do normalnego życia. Uzgodniłam w
szpitalu, że będę dializowana na nocnej zmianie po to, żeby od rana aktywnie
pracować. Ola wybierała się na studia prawnicze, więc nie mogłam zostać
rencistką i pozbawić ją marzeń o studiach. Poza tym bardzo chciałam wrócić do
normalnego aktywnego życia – marzyłam o przeszczepie. Marzyłam o kiści dojrzałych
winogron, talerzu dojrzałych słodkich truskawek, ociekających sokiem
brzoskwiniach, nieograniczonych filiżankach herbaty, a przede wszystkim – o
wolności. O podróżach, o rejsach żeglarskich, o tym żeby znowu decydować o
sobie, a nie żyć w rytmie wyznaczanym przez dializy.
Lekarka na komisji w ZUS,
gdy powiedzia- łam jej o swoich marzeniach, mimo że wcześniej stwierdziła, że
nie ma dobrych rokowań co do mojego pełnego powrotu do zdrowia, nie wysłała
mnie na rentę lecz na świadczenie rehabilitacyjne. Myślę, że przekonało ją moje
zdecydowane stwierdzenie, że pójdę na przeszczep i będę walczyć o lepszą jakość
dalszego życia. Może pomyślała wówczas o przeszczepie rodzinnym, który w moim
przypadku nie był wskazany? Nie ma to już żadnego znaczenia. W każdym razie jej
decyzja przywróciła mi wiarę, że niebawem wrócę do pracy (w mojej firmie
wszyscy na mnie czekali i dodawali otuchy do walki z chorobą) i Ola po maturze
pójdzie na studia.
![]() |
Na międzynarodowych zawodach narciarskich dla osób po przeszczepieniu Włoschy luty 2009 |
Po prawie półtorarocznej przerwie
miałam wrócić do pracy w poniedziałek 30 grudnia 2002 roku. Jednak mój powrót
do firmy odsunął się w czasie. Nad ranem, w niedzielę 29 grudnia 2002 roku,
zadzwonił upragniony telefon i usłyszałam najważniejszą wtedy dla mnie wiadomość
– „jest nerka”. Jadę na przeszczep! Obok wielkiej radości i nadziei czułam
jakiś dziwny spokój i byłam pełna wiary, że operacja przeszczepienia się uda.
Już w Warszawie w Szpitalu Klinicznym Dzieciątka Jezus, gdzie przeprowadzono
ostatnie badania przed przeszczepem, gdy czekałam na ostateczną decyzję
kwalifikującą do przeszczepu podszedł do mnie starszy pan – pacjent. Gdy
dowiedział się, że czekam na operację powiedział jedno, jakże ważne dla mnie
zdanie – „proszę się nie bać, wszystko będzie dobrze, niedzielne przeszczepy są
od Pana Boga”.
Już minęło siedem lat od tamtego dnia. Szczęśliwie, po niespełna
miesiącu od operacji przeszczepienia mojej kochanej nereczki, wróciłam do domu,
do Kielc. Po trzech miesiącach stanęłam ponownie na progu mojego biura w
elektrociepłowni, w której pracuję od 22 lat. Po roku od operacji ponownie
pojechałam na narty. Gdy wjechałam wyciągiem na górę rozpłakałam się ze
szczęścia jak dziecko. Latem na Mazurach znowu poczułam wiatr we włosach, a do
snu kołysała mnie stukająca o maszt jachtu szekla.
Wiem już, że w życiu nie
można mieć wszystkiego. Że nie należy niczego odkładać na później, bo tego
później może już nie być. Że są sprawy bardzo ważne i mało istotne. A
najważniejsze jest BYĆ. Być dobrym człowiekiem, dzieckiem, przyjacielem,
sąsiadem.
W trakcie długiej choroby doznałam wiele życzliwości od bliskich i
zupełnie obcych ludzi. Poznałam wielu wspaniałych lekarzy. Wiem, że żyję
zupełnie normalnie dzięki dawcy mojej nerki. Mam świadomość, że ten człowiek
musiał umrzeć, żebym między innymi ja mogła żyć, cieszyć się każdym kolejnym
dniem.
Dlatego nieustannie propaguję ideę transplantacji. Jeżeli choć jedna
osoba dzięki rozmowie ze mną zacznie nosić przy sobie deklarację woli bycia
dawcą narządów po śmierci – to będę szczęśliwa. Ja już jestem szczęśliwa – bo
większość ludzi takie deklaracje nosi przy sobie. Być może uratują kiedyś Twoje
albo Twoje, albo Jego życie…
Anna Abramczyk-Dobrzyńska
Źródło: Dializa i Ja
Komentarze
Prześlij komentarz